Jest w Ewangelii wg św. Jana (2, 1-11) moment nieco ‘kontrowersyjny’, kiedy to, normatywnie w semickim klimacie, Pan Jezus pyta: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto?....”. Wprawdzie dodatkowo, jakby wyjaśniająco zapytał: „[Czy] jeszcze nie nadeszła godzina moja?”, to jednak Pan dokonał cudu … .
Dlaczego ostatecznie Pan nasz Jezus Chrystus uznał, iż honor gospodarza weselnego jest jego sprawą...historią, w którą wejdzie w tym konkretnym momencie, by objawiła się Jego chwała ?
No właśnie...może dlatego, że pan młody nie kalkulował....nie kombinował co mu się bardziej opłaci, kiedy lepiej wyjdzie i według jakiego scenariusza będzie działał. Ze swojej strony dał innym (weselnikom) to, co najlepsze.
Samo życie....ludzka przewrotność, zmyślność częstokroć powoduje, że skutek jest zgoła odwrotny, a ile stresów, bólów głowy od kombinowania. Wolę zaufać....tak będzie zdecydowanie lżej nie tylko na ciele.
Bardzo Ci dziękuję.
Myślę też, że Pan Jezus, choć nie nadeszła jeszcze Jego godzina, dokonał tego cudu również przez wzgląd na troskliwą prośbę Maryi. Wskazał, jak znaczącą ‘ambasadorką’ naszą u Boga jest Matka Boża w naszych trudnych sytuacjach.
Witaj !
Oczywiście tak,...... że Maryja - Matka Pana naszego Jezusa Chrystusa jest baczną obserwatorką i pierwsza widzi braki zanim my uświadomimy sobie ryzyko wystąpienia jakiegoś "bankructwa" życiowego i kieruje uprzednio wzrok swojego Syna na te sprawy wstawiając się u Niego za nami. Pytanie jednak zasadnicze jest, co w naszym życiu, w tej konkretnej sytuacji jest deficytowe, czego lada chwila zabraknie i ryzyko się ziści - czego mamy w życiu niedostatek ( jak wina na weselu dającego radość weselnikom) i "sprawa" za chwilę się "rypnie"?
Ci którzy zaprosili Chrystusa na "wesele" (a tym samym uznali i Maryję za Matkę Wybawiciela- Mesjasza), tj. do swojego życia, mają szansę rozeznać dobrze takie sytuacje.
Odpowiedź w mojej osobistej sytuacji oczywiście znam, a pytanie stawiam tak ogólnie....do przemyślenia.
Pozdrawiam
Jako wstęp, pozwolę powtórzyć sobie i Wam to ostatnie zdanie z I czytania przewidzianego mądrością Kościoła na dzisiejszy, kolejny Dzień Pański: "Nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją." ( całość: Ne 8, 2-4a.5-6.8-10).
Powiem szczerze, że obudziwszy się dzisiaj, planowałam wstukać w tym wątku jedno- dwa zdania tłumaczenia, że dzisiaj nie dam rady, bowiem nie tyle po raz kolejny upadłam pod ciężarem mojego krzyża, ile zostałam przez niego wręcz zmiażdżona.
Czy po wysłuchaniu ww. Słów Boga jest mi lżej ? Wszak przecież całe I czytanie z dzisiejszego dnia, to tylko można powiedzieć nakaz/czyste polecenie/ martwa litera tego odczytanego Izraelitom przez kapłana Ezdrasza prawa Bożego, ktore mówi mi mniej więcej tak: wczorajszy dzień to już przeszłość, on już do ciebie nie należy, nie masz mocy, by odwrócić bieg tamtych -rozciągniętych w czasie całej doby - zdarzeń, pod wpływem których, już na sam koniec dnia zabrakło "oliwy".....nastała ciemność (nie tylko za oknem) i wpadłaś w odmęty chaosu.Ale to nie wszystko....mówią mi te ostatnie słowa z I czytania na dzisiejszy dzień, że skoro Bóg pozwolił mi doczekać światła kolejnego dnia, to wraz z jego nastaniem, wezwana jestem dzisiaj - jak każdego kolejnego zresztą dnia - do nawrócenia....KAŻDEGO DNIA, a dzisiaj nie jest wszak dzień powszedni. Nadszedł kolejny dzień Pański, dzień radości w Panu.
Jak ją jednak z siebie wydobyć, gdy jestem cała "poraniona", gdy ten mój organizm i jako jednostka i szerzej - we wspólnocie najbliższych mi ludzi - nie jest w stanie wykrzesać z siebie potrzebnej energii, by uruchomić wszystkie "członki" tak swojeg ciała, jak i ciał pozostałych domowników ?
Zobaczymy ile życia przybędzie mi po lekturze kolejnych słów przewidzianych na dzisiejszy dzień. Zabrzmiało tak, jakbym za chwilę miała zagrać w grę komputerową napisaną przez Boga, który zaraz mi tu jest władny zapodać jakieś 300 % energii, tj. w zapasie- jakieś dodatkowe życia :))
Tego "kompa" odpalę jednak trochę później, bo czas na uruchomienie się/także swojej rodziny.
Cd. nastąpi później.
No to dalej.....
II czytanie z III niedzieli zwykłej - z 1 Listu do Koryntian 12, 12-30. Cóż takiego św. Paweł, który niegdyś niszczył "sekciarzy" chrześcijan, dziś już jako członek jednego ciała - ciała Jezusa Chrystusa, którym w swym mistycznym kształcie jest Kościół, mówi do mnie ?
Mocno fragmentaryczne jest to czytanie....wielość słów otwierających ucho.
Najpierw te, które wskazują na postawy zazdrości. Ileż osób opuszcza dzisiaj swoją wspólnotę kościelną z tego powodu, że czuje się pominiętych w jakiś tam "zaszczytasz". Znam przypadki, gdy co pyszniejsi zaprzestali korzystania z sakramentu Eucharystii tylko z tego powodu, że np. ksiądz - na początku zgromadzenia - szczególnie witał jakiegoś tam - wyżej, lub też i niżej, postawionego w herarchii politycznej- osobnika, tak jakby innym wiernym takie przywitanie, czy też szczególne przywitanie było nienależne. Drodzy kapłani....uczulam.....wobec Boga- w Kościele, wszyscy jesteśmy równi. Duża na was ciąży odpowiedzialność, by swoją niefrasobliwością nie przyczyniać się do zwątpienia w tę - szczególnego rodzaju -wspólnotę jaką jest Kościół, gdzie każdy członek jest tak samo ważny.
Druga kwestia....ta wspólnota, jaką jest Kościoł, złożona z ludzi zróżnicowanych pod każdym możliwym względem, ma być siłą napędową samą w sobie (przy czym niekoniecznie - sama dla siebie....wszak kwestia ewangelizacji winna jej z oczu nie schodzić na drugi plan na rzecz przypisywania roli pierwszoplanowej np. nowemu chodnikowi, względnie ogrodzeniu). Jedni drugim mają być pomocni w ich nawracaniu się. Kilka przykładów: ci o otwartym sercu - tym, którzy są egoistyczni, mądrzy - mniej mądrym; bogaci- mniej bogatym; urodziwi- tym, którzy urodą "nie grzeszą"; sprawni fizycznie - niepełnosprawnym; starsi - młodszym....i odwrotnie, itd...
W takiej różnorodności ludzi Kościoła jest siła i moc, która ukryta/niezrozumiała dla świata (który za pomocą różnych mechanizmów dąży do unifikacji); ma być światłem dla tych, którzy czują się "dobrze" tylko we własnym sosie, a tak naprawdę alienują się tworząc enklawy bogatych z bogatymi, mądrych z mądrymi, imbecylów z imbecylami, biednych z biednymi, pełnosprawnych z pełnosprawnymi, ułomnych z ułomnymi. Takie wyselekcjonowane (według głównego kryterium) wspólnoty nie przetrwają ani minuty dłużej, niż tylko do czasu, gdy pojawi się przeszkoda nie do pokonania dla jednorodnych; jakiś konflikt interesów czy to na płaszczyźnie pieniądza, czy też władzy; także na płaszczyźnie rozumu mogą być tarcia, które jednemu lub drugiemu mędrcowi zedrą w końcu płytę główną i wspólnota pęknie.
Czytałam kiedyś wypowiedź jednej kobiety, która sukcesu trwałości własnego małżeństwa upatrywała we wspolnych pasjach, zainteresowaniach. Być może, choć osobiście uważam, że dobrze jest się uzupełniać, by nie ugotować się na twardo w tej samej wodzie pływając, a po drodze jeszcze kilka razy się zważyć podczas tego gotowania.
By jednak ta różnorodność mogła funkcjonować jako wspólnota (w rodzinie, w Kościele), konieczne jest przede wszystkim otwarcie się na drugiego człowieka. I tak jak rozumowi w ocenach i wnioskach są potrzebne inne narządy (dające jednostkowe węższe obrazy/poznanie złożone następnie w całość przy pomocy rozumu) - jak uszy, oczy, język, nogi, itd., tak temu otwarciu się na drugiego człowieka obok nas potrzebny jest Jezus Chrystus, bo to otwarcie się na drugiego, wymaga otwartego serca, a takie może uczynić w nas tylko On. Tylko On bowiem ma moc jednania tego, czego my o własnych siłach pogodzić nie możemy; tylko on może leczyć rany (niekoniecznie tylko fizyczne), na które żaden specyfik farmaceutyczny nie zadziała.; tylko On może otrzeć łzę z naszego policzka, która płynie spokojnie i nikt inny już od dawna nie spieszy, by ją wytrzeć, gdy my sami nie mamy już nawet na to siły. Jak ? Mocą prawdy, która głosi, że On we wszystkim był pierwszy ....oprócz grzechu. Przyszedł jak my - do swoich, z otwartym sercem. Został odrzucony, a mimo to wziął na swoje ramiona krzyż zabijając we własnym ciele wszystkie grzechy wszystkich ludzi, także i moje, moich bliskich....darmowa miłość...za nic..ot tak...z miłości do ludzi. Nie lżej ? A pewnie że lżej. Niesprawiedliwe sądy, poniżenia, wyśmiewania, niezrozumienie, obelgi, nawet rany ....można ? Można.
Toteż cóż powiedzieć oprawcom ?
Może to - Boże przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. A jak lekko na duszy. Właśnie o tym mówi dzisiejsza Ewangelia (Łk 1, 1-4, 4, 14-21) - o tym, że to czego człowiek nie może sam z siebie ( jak Żydzi, którzy przecenili w swoim życiu rolę samego twardego prawa i na wybawienie ciągle czekają, gdyż znak, na który czekali odrzucili uznając go za zgorszenie ...krzyż ich gorszył....miłość na nim wyrażona ich zgorszyła....oni tak nie potrafili....to ich przerosło), z mocą Jezusa Chrystusa - mocą Ewangelii otwierającej nas na działanie Ducha Jezusa Chrystusa - a i owszem. I tego warto się trzymać, by zmiękczać nasze twarde serca.
Wielu łask Bożych w naszych problemach, ułomnościach, brakach, zatwardziałościach i schematycznych, rutynowych działaniach- byśmy mocą Ducha Świętego codziennie nawracali się do Pana naszego Jezusa Chrystusa otwierając się na Tych, którzy są nam dani na naszych drogach życia, za których czujmy się odpowiedzialni nie dając im złego przykładu dla ich zgorszenia...nawet tego ewentualnego.
Tereny dzisiejszego Ostrowca Świętokrzyskiego zamieszkałe były już od neolitu, neolit w Europie Środkowej rozpoczął się 5500 lat p.n.e. - 7 i pół tysiąca lat temu, kto wtedy słyszał o Jezusie?
A konkretnie na czym twój problem polega ?
Na wszelki wypadek zapytam tylko, czy słyszałeś o Bogu w Trójcy Jedynym, który przed Chrystusem przemawiał do ludzi ustami proroków, których ci zabijali. Na pozostałych terenach wiadomo ludzie bliżej natury uprawiali swoje bałwochwalstwo, którego obecnie - wraz z laicyzacją społeczeństw, przeżywamy renesans... ta czołobitność przed paniskami tego świata, przed władzą, kasą, cielesnością, itd. Toteż jakby nie było...codziennie cofamy się w rozwoju cywilizacyjnym, gdzie człowiek przestaje być człowiekowi równy/ bratem, a staje się celem, lub środkiem do jego osiągnięcia. Toteż nie bój się ...czuj się jak w domu, tj.niech będzie nawet, że i w neolicie, który tak tu - wyczuwam - stojąc na straży laicyzacji, przywołujesz. Unia ci w tym pomoże, bo tak kreśli palcem na mapie te małe ojczyzny - regiony, na kształt małych plemion, które łatwiej podbijać.
Żegnam, bo mąż ma mnie teraz tylko dla siebie.
Pokój wszystkim po dłuższej przerwie.
I czytanie: Syr 7, 4-7.
Po lekturze tego Słowa wiele myśli kłębi się w mojej głowie. Szkolne "zboczenie" z czasów nauki w nakazuje szukać myśli przewodniej według arkanów odkrywania tego, co autor miał na myśli. Nie zapominajmy jednak, że tu, ustami proroka Syracha, przemawia nie jakiś tam artysta-literat lecz Bóg, który mądrością Kościoła nakazuje szukać sedna sprawy w drodze "rozpracowania", tj. rozeznania tejże idei przewodniej poprzez spójną analizę wszystkich tekstów Słowa Bożego przewidzianego na dzisiejszy dzień.
Najpierw Syrach więc....
Czy błędy/upadki moralne same w sobie, mające miejsce w przeszłości, są miarodajne dla oceny człowieka dokonywanej w teraźniejszości, czy też miarą oceny - jeśli ktoś koniecznie będzie chciał pokusić się o jej dokonanie, winien być raczej końcowy owoc tamtych upadków ? A jeśli uważamy, iż istotny jest tenże owoc, to jaki jest sens skreślania teraz kogoś z powodu tego, co bierzemy pod lupę i na tej płaszczyźnie ferujemy wyroki o całym życiu kogoś, kto choćby tylko i raz "upadł"/wypadł w czymś "blado" pod kątem moralnym kiedyś tam w przeszłości.
Z kolei patrząc z drugiej strony, cóż warte jest nawet i dobre zdanie o kimś/pozytywne oceny kogokolwiek, kto z kolei jest mistrzem kamuflażu/całe życie w pozorach z "proszę, przepraszam, dziękuję" na ustach, a w sercu.....a w sercu z "siekierą" w plecach tych, wobec których grzecznościowe względy udaje się pozorantowi na zewnątrz zachowywać....czasami nawet i bardzo długo.
Jak, w takich warunkach, ma odnajdywać się człowiek bogobojny.... jak postrzegać siebie/swoją rolę i innych/oraz ich rolę w tym, co na "afisz" się nie nadaje" ?
Może tu jest odpowiedź....w tym ostatnim zdaniu z I czytania cyt.: "Nie chwal męża przed wypowiedzią, to bowiem jest próbą dla ludzi". Wystarczy więc nie być fałszywym tak wobec siebie, jak i innych. Nie bądźmy naiwni, że rolą osób wierzących jest płaszczyć się przed innymi zaskarbiając sobie fałszywie ich łaski i budować w nich fałszywy obraz nas samych, jak i taki sam obraz o nich - w nich samych, gdyż zapewne ci "inni", w "podzięce" nam - na zasadzie wzajemności - tak jak i my, są zdolni jedynie do tego, by wydobywać z siebie też tylko grzecznościowe, i nie mające nic wspólnego z prawdą:"proszę, przepraszam, dziękuje". Kiedy nie występuje takie "branie kogoś pod włos", nie doczekamy się z pewnością ani słowa dziękuję, ani prośby o więcej prawdy, a tym bardziej- słowa przepraszam, że ktoś prawdy nie przyjął. Ale czy na tym to wszystko ma polegać ? Na fałszywej miłości bliźniego w imię źle pojętego dobra ?
Polityczna poprawność ? ....DZIĘKUJĘ....ja tego nia wyznaję.
Więcej prawdy PROSZĘ.
Nie PRZEPRASZAM, że wierzę w Prawdę, bo doświadczyłam już nieco jej miłości ...miłości Jezusa Chrystusa Pana naszego, który mnie kocha w prawdzie o mnie samej...jako tę, która doskonała nie jest i w swojej niedoskonałości ciągle szuka dróg do kochania innych ....też niedoskonałych....wszak nikt nie jest bez grzechu.
Rozwinięcie w dalszych czytaniach....ufam....wszak logika zachowana być musi. Bóg "w maliny nie wpuszcza" i prowadzi po nitce do kłębka w mądrości Kościoła.
No to dalej.
Mała przerzutka....najpierw Ewangelia (Łk 6. 39-45).
O ile u proroka Syracha słyszę, że schlebianie komuś (jakże często - interesowne), niezasadne komplementowanie kogoś może przyczyniać się do grzechu człowieka wpędzanego w fałszywy obraz samego siebie (nadmiernie wierzącemu w takie pochlebstwa i żyjącego miłością odbitą w oczach innych ...niczym w lustrze), o tyle w Ewangelii, że niesprawiedliwa/nieuzasadniona, niesłuszna/mylna
krytyka czy ocena, może spełnić podobną rolę w dziejach grzechu...zwłaszcza, gdy ktoś zbytnio weźmie sobie do serca zdanie kogoś, kto dość subiektywnie wygłosi na czyiś temat nieprawdziwą opinię, tj. bez światła Ducha Świętego. W pierwszym przypadku bowiem okazać się może, że to wyhodowane niby "dobre drzewo" (typ narcystyczny/z silną idolatrią własnego "ja"), w swoim czasie, wyda "zły owoc" i ten "dobry" człowiek, w mniej sprzyjających warunkach, natrafiwszy na osobę mniej skłonną do fałszu/obłudy/zakłamania niż ludzie z dotychczasowego towarzystwa wzajemnej adoracji, tj. na osobę "walącą z grubej rury" prawdę (lub też tylko to, co taki człowiek za nią uważa), zamiast dotychczadowych grzecznościowych zwrotów, nie zniósłszy negatywnej oceny siebie, wyrzuci ze swojego serca to, co przez lata było w nim zagrzebywane czyli prawdę o sobie, która zupełnie nie będzie współgrała z tym obrazem człowieka, który dotychczas, w społeczeństwie (czyli na zewnątrz), uchodził za grzecznego, kulturalnego, dobrego, itd.
W drugim przypadku - zgoła odwrotnie. Negatywna ocena przypada częstokroć tym, którzy może i nie są tacy "ułożeni" na zewnątrz", są sobą z całym "dobrodziejstwem inwentarza", nie stwarzają pozorów "sympatycznych" ludzi...takich, co to w każdym towarzystwie zasłużą sobie na miano "fajnych gości", a wiadomo, że na takie " względy" trzeba sobie zasłużyć i tak to pokrętnie jest już na tym świecie, że tego zaszczytu dostępują ludzie, którzy potrafią tylko innym przytakiwać. Po latach jednak, okazuje się, że ten kto kiedyś jako ten "fajny" się nie zaprezentował i choć raz jeden tylko okazał się być "gburem", "chamem", "prostakiem" bądź kimkolwiek innym, jako ten, kto zdobył się na prawdę wobec dokonującego takiej klasyfikacji, wydał w swoim czasie - jako to "złe drzewo" ("złe" jedynie w ocenie ludzi prawdy nieprzyjmujących) - jednak dobry owoc.
Konkludując....pada wiele słów w naszym życiu. Niektóre z nich uważamy za prawdziwe, a okazują się fałszem. Inne traktujemy jako oczywisty fałsz, a okazują się jednak prawdą. Widać to dobrze zwłaszcza z perspektywy czasowej.... gdy trochę już pożyjemy na tym świecie i zostaniemy "nacięci" faktami naszego życia.
Aby jednak ta "fałszywa prawda" (czytaj: niesłuszne pochlebstwa), czy też "najprawdziwszy fałsz" (czytaj: negatywne oceny o nas, których nie jesteśmy w stanie przyjąć), nie stały się powodem naszego wzburzenia krwi/nerwów/grzechów/ upadków/zwichnięć moralnych, potrzeba stałego punktu odniesienia.... jednego punktu. Nie może wszak być tyle prawd, ilu jest ludzi, którzy je głoszą. Wówczas, niezależnie od tego ilu fałszywych pochlebców by się pojawiło w naszym otoczeniu, czy też ilu krytykantów z natury, czy też kierujących się doraźnie złymi instynktami, wygłosiłoby komentarze pod naszym adresem, my nie wpadniemy w głębiny grzechu. Dla mnie żaden człowiek nie może wejść w rolę tego punktu odniesienia, bo prawdę o mnie samej zna tylko Bóg, a ja - opierając się o Niego, poznaję stpniowo siebie...po woli jednak, gdyż całej prawdy - podanej za jednym zamachem - mogłabym nie zdzierżyć....mogłaby ona mnie przyprawić o śmierć właśnie....przynajmniej duchową. Jej poznanie jest rozłożone w czasie....na czas dojrzewania w wierze przez nawracanie się, by uwalniając się stopniowo spod jarzma "prawa" przybliżać się do Prawdy, a prawdą jest to, że Jezus nie umierał na krzyżu tylko za "grzecznych i kulturalnych" zewnętrznie, a " zgniłych" wewnątrz, ani nie umierał tylko za tych, którzy w obiegowej opinii funkcjonują jako ci bez krzty "taktu i kultury" i mówią szczerze to co czują mając czyste intencje i serce Z perspektywy tej Prawdy mogę dalej być sobą tak w gronie pochlebców, jak i krytykantów, i w zupełnej wolności nieuwarunkowanej czynnikami zewnętrznymi (środowiskowymi) mogę się nawracać będąc prowadzona nie przez kogokolwiek innego jak tylko przez Chrystusa. I w zasadzie tak można streścić to, o czym pisze św. Paweł w II czytaniu z ostatniego dnia Pańskiego (1 Kor 15, 54b-58).
Apostoł mówi m.in. "Ościeniem zaś śmierci jest grzech, a siłą grzechu Prawo."
Można w opinii publicznej/wg "prawa" być tzw. dobrym człowiekiem ...można też uchodzić za człowieka złego. Aby jednak tak ogłoszony według prawa "werdykt" był prawdziwy, trzeba światła Ducha Bożego, a ono płynie z jedynego źródła prawdy, którą jest Jezus Chrystus, którego misją - jako i człowieka i Boga- było ukazanie tak prawdy o Bogu, jak i prawdy o człowieku. Na krzyż bowiem, ci którzy prawo znali i w swoim mniemaniu je stosowali (faryzeusze uchodzący na zewnątrz za dobrych ludzi, a w środku "zgnili"), skazali Tego, którego czyny wypełniały zewnętrznie znamiona "przestępstwa" w postaci np. niezachowywania szabatu, czy też spożywania pokarmów nieczystymi rękami, a który "dopuszczał" się tych "czynów" mając czyste serce/wnętrze.
Na koniec jednak okazało się, że ta jedyna Prawda (prawda o bezgranicznej miłości Boga do człowieka) zwyciężyła pokonując fałsz pozorowanego życia pod prawem nakazów i zakazów, którym pozoranci nie byli w stanie, o własnych siłach, bez prawdy o Bogu, sprostać. Bez Jezusa Chrystusa Pana naszego nie da się tego uczynić....odrzucając Go...odrzucając tę Prawdę płynącą z krzyża...prawdę o śmierci i zmartwychwstaniu świadczącym o pokonaniu grzechu, nie da się uwolnić spod jarzma prawa któremu nie mogąc sprostać, człowiek będzie pozorował swoje życie, tylko na zewnątrz będąc "dobrym" człowiekiem zasługującym na względy otoczenia.
Taka mała riposta w kontkście powyższych rozważań.
Gdybym dziś znalazła się w mniej sprzyjających warunkach i była np. mieszkanką Warszawy, względem której ktoś, kto sam żyje w fałszu i prawdy o sobie/ swojej kondycjii moralnej nie przyjmuje, miałby zapędy "prostowania mojego kręgosłupa", uznałabym, że w życiu tego kogoś (w jego otoczeniu), zbyt wielu było/jest takich fałszywych pochlebców, którym udało i nadal udaje się hodować dalej takiego właśnie narcystycznego twora, który uchodząc jedynie wsród "ślepców" za "dobre drzewo", wyda wiele złych owoców zanim Prawda zwyięży. Oczywiście piszę, że te warunki byłyby tylko mniej sprzyjające, gdyż w życiu ludzi opierających się na Prawdzie - Jezusie Chrystusie- nawet niebezpieczna broń w rękach niedojrzałych do prawdy/Prawdy chłopczyków (którzy dla poprawienia sobie nastroju w drodze kreowanie nowej, alternatywnej rzeczywistości, zechcą jej używać w celu wciągania innych w tenże fałszywy świat) nie wywoła efektu rażenia oraz śmierci tak fizycznej, jak i duchowej.
Dobrze. Dobrnęłam do końca "rozpracowania" Słowa Bożego z ostatniej niedzieli....końca- także w kontekście dojrzewania we mnie od jakiegoś czasu myśli by zakończyć moje rozważania w TYM wątku Słowa Bożego przewidzianego w mądrości Kościoła na kolejne dni Pańskie.
Gdy założyłam ten wątek, któryś z forumowiczów zapytał mnie kiedy z tym skończę. Odpowiedziałam, że ja nie wiem, ale wie to Bóg. Ten czas właśnie nastąpił. Nie będę tłumaczyć szczegółów.
Są takie słowa w Piśmie Świętym: "Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko." (Iz 55. 6) i inne jeszcze - podobne: "Będziecie Mnie szukać i znajdziecie Mnie, albowiem będziecie Mnie szukać z całego serca. Ja zaś sprawię, że Mnie znajdziecie." (Jr 29. 13
Najważniejsze więc jest wzbudzić w sobie pragnienie serca odnalezienia Boga na pustyni naszego życia....na tej pustyni, na której Jan Chrzciciel przygotowywał drogę Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi zapowiadając przyjście mocniejszego/silniejszego od Niego...i na tej samej pustyni, na której Jezus Chrystus - jako też i człowiek - walczył z pokusami. Czas Jego przebywania przez 40 dni na pustyni właśnie się rozpoczyna...także naszego na niej pobytu. Czas Wielkiego Postu to dobry moment - najlepszy, by na pustyni życia dostrzec braki wody....żywej wody...żywego Słowa Bożego mającego moc przemiany życia każdego człowieka.
Do usłyszenia - względnie zobaczenia również :)) - na drogach naszego życia, o ile taka będzie wola Pana naszego Jezusa Chrystusa, by drogi niektórych z Was skrzyżowały się w realu z moimi drogami, bo ja oczywiście - nie poprzestaję. Wszystko w swoim czasie. Pokój Wam.