Tak na marginesie :) http://www.ostrowiecnr1.pl/forum/watek/czy-to-juz-kampania-krew-dla-hematologii-i-onkologii-dzieciecej-w-kielcach/
22:16 bo im śmierdzi krowy, drób itd...
Nie obrażaj wieśniaków nie mając pojęcia o życiu na wsi. Mówię to jako wieśniak. Żeby się nie okazało, że cwaniak od galarety hodowany był w chowie klatkowym. Czyli pan z miasta.
Jem wędliny z prywatnych masarni i będę jadł..jak za komuny było też trzeba było się ukrywać..okupacja wróciła tylko pod innym szyldem
— Gdy wróciliśmy do domu, zaczęłam jeść tą galaretkę. Czułam, że jest dość mocno przyprawiona zielem angielskim. Niezbyt mi smakowała, nawet polałam ją octem. Zjadłam może pół, może tylko jedną trzecią porcji i odłożyłam do lodówki. Od razu bardzo źle się poczułam, spadło mi ciśnienie. Miałam 64/47. Kręciło mi się w głowie, stół, który stał przed moimi oczami, cały wirował. Zsiniałam, nie mogłam oddychać — opowiada pani Maria w rozmowie z "Super Expressem".
"To chyba uratowało mi życie"
Kobieta ma pewne przypuszczenia, co mogło uratować ją przed podzieleniem losu 54-letniego mężczyzny. — Zwymiotowałam i to chyba uratowało mi życie — stwierdza.
Jak mówi, w krakowskim szpitalu spotkała się z drugą kobietą, która na targu w Nowej Dębie kupiła zatrutą galaretę. Ta miała zemdleć po zjedzeniu zaledwie łyżeczki wyrobu.
— Cieszę się, że przeżyłam, to jakby drugie życie. Już nigdy nic nie kupimy w takich miejscach — mówi pani Maria.
Małżeństwo wspólnie wybrało się na zakupy na pobliski targ. Skusiło się na specjały od obwoźnych sprzedawców, którzy oferowali swojskie wyroby sprzedawane prosto z dostawczego samochodu.
Klienci wrócili do domu, 54-latek spróbował galarety. Zjadł całą porcję i po chwili poczuł się słabo. Żona wezwała pogotowie. Już w karetce doszło do zatrzymania akcji serca i konieczna była reanimacja. Pacjent trafił do miejscowego szpitala. Niestety, jego życia nie udało się uratować. Wkrótce z objawami zatrucia do szpitala trafiły także dwie seniorki, ale na szczęście ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Ofiarą zatrutej galarety padł Jurii N. Mężczyzna pochodził z Ukrainy i od czasu wybuchu wojny mieszkał w Polsce z żoną i dwójką dzieci. Pracował jako elektromonter w szpitalu, w którym zmarł. — Był sumiennym i bardzo cenionym pracownikiem — przekazała dyrekcja placówki, składając rodzinie kondolencje.
Żona mężczyzny uczy języka angielskiego w szkole. Bardzo przeżywa całą tragedię. — To ogromny cios, nie mogę się pozbierać — mówi, z trudem powstrzymując łzy.
Dodała, że u "wędliniarzy" z targowiska zrobili zakupy drugi, czy trzeci raz. — Mąż zjadł galaretę ze smakiem, a potem się zaczęło… — mówi, jednocześnie dementując informację, jakoby 54-latek nie miał smaku i węchu przez przebyty covid. — Chorowaliśmy cztery lata temu. Teraz wszystko było normalnie — zaznacza. Sama nie skusiła się na kupione potrawy. — Ja mięsa w ogóle nie jadam — dodaje.
Kobieta teraz ma wiele na głowie. Oczekuje na wydanie ciała męża i musi zorganizować transport. — Zdecydowałam. On będzie pochowany u nas, w Ukrainie — mówi wdowa.