W domyśle: jest aż tak źle, że władza woli milczeć o budżecie, bo mogłoby to zaszkodzić starającemu się o drugą kadencję prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Ale jednocześnie sam zgłasza obietnice warte – licząc z grubsza – 50 mld zł, nie wdając się w szczegóły, gdzie zamierza znaleźć te pieniądze.
Debata o finansach publicznych jest taka, jak wszystkie w tej kampanii, czyli odwołuje się do emocji, a niekoniecznie rozumu, co w przypadku tak hermetycznego zagadnienia przeradza się w groteskę.
Mamy bezprecedensowy kryzys, jest jasne, że deficyt i dług muszą wzrosnąć. Ale zamiast punktować za obietnice składane bez pokrycia, rząd postanowił rzucić prezydentowi koło ratunkowe z betonu. Bo inaczej nie da się nazwać tego, co się wyprawia w komunikacji o stanie budżetu w ostatnich dniach.
Bo zarówno informacje podawane przez premiera, jak i Ministerstwo Finansów są – mówiąc delikatnie – nieprecyzyjne.